Sześć aktów hipokryzji. Jak miasto „sprzedaje” Śląsk Wrocław


Kolejna próba sprzedaży akcji Śląska Wrocław zakończyła się niepowodzeniem. Cały proces jest łudząco podobny do poprzedniego.

22 grudnia 2025 Sześć aktów hipokryzji. Jak miasto „sprzedaje” Śląsk Wrocław
Piotr Potępa

Komedia? Owszem. Dramat? Jak najbardziej. Tragifarsa? To wręcz definicja. Próby sprzedaży Śląska Wrocław przez Urząd Miejski Wrocławia to spektakl, który można oglądać w nieskończoność, bo fabuła nigdy się nie zmienia. Zmieniają się jedynie nazwiska inwestorów, numery uchwał i kolejne komunikaty o „determinacji”. Nie zmienia się też to jak cierpi na tym Śląsk i ludzie, którzy mu kibicują.


Udostępnij na Udostępnij na

Najpierw był Westminster. Potem Mariusz Iwański. Dwie historie, jeden schemat. Tak przewidywalny, że można go dziś rozpisać na akty jeszcze zanim urzędnicy zdążą ustawić mównice żeby zapowiedzieć kolejną próbę.

Telegraficzny skrót porażek

Proces sprzedaży klubu firmie Westminster miał być dowodem, że miasto myśli globalnie. Inwestor zagraniczny, doświadczenie, „poważne rozmowy”.

Znaleźliśmy z firmą Westminster wspólny język – zapowiadał w wywiadzie dla nas wiceprezydent Wrocławia Jakub Mazur.

Skończyło się klasycznie: zmiana wyceny, zmiana narracji, inwestor „sam się wycofał”.

Z Mariuszem Iwańskim miało być inaczej. Miało być konkretnie i profesjonalnie.

Screen z Facebooka Radnego Roberta Suligowskiego
Screen z Facebooka Radnego Roberta Suligowskiego

Profesjonalny audyt, nowa profesjonalna wycena przygotowane przez poważne zagraniczne firmy. Konkretny biznes, konkretne rozmowy, zespół negocjacyjny, który miał być poważny, ale poziom jego powagi pozostawiał jednak wiele do życzenia.

Skończyło się jeszcze bardziej klasycznie: brak gwarancji, brak zgody, brak sprzedaży. Na poważnie wjechało za to samouwielbienie urzędników, którzy we wpisach w mediach społecznościowych przedstawiali siebie jako tych, którzy ‘tłumaczą proces’ niedoinformowanym krytykom.

Screen z X Radnego Łukasza Kasztelowicza
Screen z X Radnego Łukasza Kasztelowicza – członka Komisji Prywatyzacyjnej

W obu przypadkach miasto wyszło „czyste”, a Śląsk znów został z niczym.

Co łączy wszystkich ludzi, którzy chcieli zainwestować w Śląsk Wrocław?

Kilku moich rozmówców którzy brali udział w negocjacjach powtarza jedno zdanie o tym, że pierwszy raz na swojej drodze spotkali się z takim sposobem prowadzenia rozmów biznesowych.

Nie sądzę, że mają tu na myśli Miasto jako pionierów nowej jakości robienia biznesu w pozytywnym tego określenia znaczeniu.

Akt I: „Jest sukces, są chętni na Śląsk, zainteresowanie jest ogromne”

Każdy proces zaczyna się od tej samej bajki. Urzędnicy z dumą informują, że zainteresowanie jest duże, że rozmowy są prowadzone szeroko, że pojawiają się inwestorzy „z zagranicy”, „spoza Polski”, „z poważnym kapitałem”.

A potem przychodzi rzeczywistość. Westminster do procesu przystąpił sam. Przy drugim podejściu Iwański musiał najpierw przekonać Komisję Prywatyzacyjną, że będzie dla Śląska lepszym właścicielem niż Cezary Kucharski i jego grupa inwestorów.

Nie było to zbyt duże wyzwanie, bo żeby zachwycić członków komisji wystarczyło przychodzić samemu na spotkania. Z publicznej narracji radnego Roberta Suligowskiego można wywnioskować też, że trzeba było mieć ładne oczy.

Screen z X Radnego Roberta Suligowskiego
Screen z X Radnego Roberta Suligowskiego

To nie jest rynek. To jest iluzja rynku, starannie podtrzymywana komunikatami prasowymi.

Akt II: „Negocjacje przebiegają wzorcowo”

Drugi akt to festiwal samozadowolenia. Strony się poznają, urzędnicy mówią o transparentności, inwestor analizuje dokumenty. Media dostają od Miasta sygnały, że „wszystko zmierza w dobrą stronę”.

Problem w tym, że zawsze mówi się o atmosferze, nigdy o konkretach. Kiedy dopytuje na czym konkretnie temat stoi to kontakt z Urzędem się urywa. Nie ma terminów, nie ma kamieni milowych, nie ma jasnego komunikatu: sprzedajemy albo nie sprzedajemy.

Jest za to komfortowy stan zawieszenia, w którym miasto niczego nie musi kończyć.

Akt III: „Musimy zachować ostrożność”

Nagle mamy zwroty akcji. Najpierw wydaje się, że wszystko jest już w zasadzie dopięte. Prawnicy tylko poprawiają przecinki w umowach. Sukces jeszcze nigdy nie był tak blisko i… klaps. Z dnia na dzień inwestor przestaje być ideałem. Pojawiają się „wątpliwości”, „sygnały ostrzegawcze”, „znaki zapytania”.

To moment, w którym urzędnicy zaczynają grać kartą moralnej wyższości pod tytułem „my musimy dbać o dobro klubu.”

To zdanie pada zawsze wtedy, gdy proces zaczyna się sypać, ale nikt nie chce przyznać, że konstrukcja była wadliwa od początku.

Akt IV: „Inwestor nie ma pieniędzy… takich, żeby zapłacić za nasze wieloletnie zaniedbania”

Kulminacja. Nieważne, czy mówimy o Westminster, czy o Iwańskim. Argument finansowy jest zawsze ostatecznym młotkiem. Raz problemem jest brak wpisanej w umowę kwoty rocznego dofinansowania klubu. Kiedy ten problem zostaje rozwiązany, bo inwestor ugina się pod naciskiem Miasta to pojawia się nowa, kuriozalna wycena.

Innym razem problemem jest brak gwarancji finansowych, kiedy te się pojawiają, formułowane są kolejne warunki i oczekiwania kolejnych gwarancji, coraz trudniejsze do spełnienia, przesuwające realną możliwość porozumienia. Na samym końcu temat rozbija się bo gwarancje były niewystarczające, a jeszcze jakby tego było mało to inwestor nie zgodził się na to, żeby Miasto mogło odebrać mu akcje, kiedy klub na przykład spadnie z ligi.

Wspólny mianownik? Zawsze wychodzi na to, że inwestor jest niewystarczający, a miasto przezornie mądre.

Tu należy zadać ważne pytanie: dlaczego te problemy wychodzą zawsze na końcu, a nigdy na początku? Można byłoby zaoszczędzić sporo czasu i nerwów gdyby kwestie finansowe zostały omówione na początku procesu.

Inne pytanie które należy zadać: o czym rozmawiano przez pół roku i po co w ogóle rozmawiano bez pewności czy inwestorzy mają pieniądze?

Chciałem te wszystkie pytania zadać przewodniczącemu Komisji Prywatyzacyjnej Panu Wiceprezydentowi Michałowi Młyńczakowi. Niestety, moje zaproszenie do rozmowy pozostało bez odpowiedzi.

Zwiększona wycena, a deficyt operacyjny

Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. W czerwcu 2024 roku miasto podniosło wycenę Śląska Wrocław z 8,5 mln do około 55 mln zł. Kilkanaście miesięcy później Mariusz Iwański w wywiadzie dla nas mówił wprost o deficycie operacyjnym klubu na poziomie około 40 mln zł. Zestawienie tych dwóch liczb rodzi pytanie, które chyba nigdy nie padło publicznie: czy nowa wycena dla Westminster nie była próbą „schowania” realnej skali problemów finansowych klubu w cenie sprzedaży?

Akt V: „Chcemy sprzedać Śląsk, ale nie za wszelką cenę”

To zdanie zasługuje na osobną tabliczkę w ratuszu. Pada przy każdej okazji. Jest wygodne, bezpieczne i nie zobowiązuje do niczego. „Nie za wszelką cenę” oznacza brak decyzji, „nie na hop siup” oznacza brak terminu, „z myślą o przyszłości” oznacza brak odpowiedzialności tu i teraz.


W praktyce to parasol ochronny dla bezczynności.

Akt VI: „Rozmowy zakończone, wracamy do punktu wyjścia”

Finał jest zawsze taki sam. Konferencja, oświadczenie, zapewnienie, że miasto próbowało ale inwestor nie spełnił warunków, proces będzie kontynuowany. Koniec kropka.

To jest moment, w którym oficjalnie zamyka się kolejny rozdział pozorów.

Klub zostaje w rękach miasta. Odpowiedzialność rozmywa się. Winnego nie ma. Jest jak w konkursach-zdrapkach. Drapiesz, drapiesz a i tak zawsze pojawia się „może następnym razem”.

Co teraz?

Czy Wrocław naprawdę chce sprzedać Śląsk?

Bo jeśli tak, to dlaczego każdy proces wygląda identycznie? Dlaczego każde negocjacje kończą się tym samym komunikatem? Dlaczego zawsze miasto kreuje się na moralnego zwycięzcę, a klub przegrywa sportowo i finansowo?

Wygląda na to, że sprzedaż Śląska jest wygodnym hasłem, ale niewygodnym celem. Sprzedaż oznacza utratę kontroli. A kontrola – nawet nad problematycznym klubem – bywa dla urzędników zbyt cenna, by ją oddać.

Jeśli natomiast faktycznie inwestorzy nie są dla Śląska wystarczający to gdzie są ci poważni?

Mieliśmy inwestora z Europy, z Izraela, mieliśmy kapitał międzynarodowy, był też temat amerykański i oczywiście temat z Bliskiego Wschodu. – opowiadał mi na naszych łamach wiceprezydent Jakub Mazur.

Dlaczego nie przychodzą do Wrocławia? Są w Lublinie, Poznaniu, Łodzi, ale nie ma ich we Wrocławiu. Może urzędnicy powinni sobie zadać to pytanie? Bo mam wrażenie, że odpowiedź znają wszyscy oprócz nich samych.

Epilog. Jak w Harrym Potterze… Jacek Sutryk i tablica obietnic

W kampanii wyborczej 2024 roku Jacek Sutryk publicznie zapowiadał zmiany w miejskich spółkach. Jednym z punktów programu była prywatyzacja Śląska Wrocław. Zapisana czarno na białym, wyeksponowana, pokazana jako symbol nowego otwarcia i dowód na to, że miasto zamierza wreszcie oddać piłkę tym, którzy powinni się nią zajmować.

Jacek Sutryk i tablica obietnic. Śląsk Wrocław
Jacek Sutryk i tablica obietnic

Od tamtej chwili minął czas wystarczający, by nie mówić już o intencjach, tylko o skutkach. Skutki są brutalnie proste: obietnica nie została spełniona. Odbyły się dwie próby sprzedaży klubu. Obie zakończyły się fiaskiem, według identycznego schematu, z tą samą puentą: miasto zostaje właścicielem, a odpowiedzialność rozpływa się w komunikatach o „trudnym procesie” i „niepewnym inwestorze”.

Cóż szkodzi obiecać…

Dziś ta wyborcza deklaracja funkcjonuje dokładnie tak, jak wiele innych politycznych obietnic. Jako element scenografii. Dobrze wyglądała w kampanii, dobrze brzmiała w przekazie, ale nigdy nie została potraktowana jak realne zobowiązanie do wykonania. Stała się hasłem, nie decyzją. Deklaracją, nie działaniem.

Właśnie dlatego nie sposób już uwierzyć w opowieści o braku odpowiednich inwestorów, o nadzwyczajnej ostrożności i trosce o dobro klubu. Bo jeśli przez kilka lat nie potrafi się doprowadzić do skutku procesu, który samemu ogłosiło się jako priorytet, to problemem nie są warunki rynkowe. Problemem jest brak woli rozstrzygnięcia.

Ślask Wrocław i ciągłe przygotowywanie go do sprzedaży

Śląsk Wrocław nie jest dziś ofiarą złych inwestorów. Jest ofiarą politycznej wygody. Trzymania klubu w stanie permanentnej „gotowości do sprzedaży”, która pozwala mówić wszystko i nie zrobić niczego.

Bo we Wrocławiu Śląsk Wrocław nie jest na sprzedaż.
On jest wiecznie „przygotowywany do sprzedaży” poprzez uruchamianie kolejnych miejskich środków, które lądują na klubowych kontach, ale w żaden sposób nie wpływają na jego rozwój.

A tablica Jacka Sutryka?
Tablica spełniła swoją rolę dawno temu.

Klub i jego kibice cierpią za to do dziś.

Komentarze
Jerzy Urban (gość) - 1 sekunda temu

Śląsk nigdy nie zostanie sprzedany bo gdzie władza znajdzie zajęcie za duża kase dla swoich kolesi tak.jest i łatwiej duże zarobki zabić a wierni kibice dają się nabierać zanlmiast iść po urząd idąc nauczkę ty przekracza .Sutrykowi ,Grabowskiej, Młynczakowi Patalasowi i innym nieudacznikom

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze